MZO – bardzo droga firma zatruwająca Pruszków odorem
Dlaczego stawka za śmieci wzrosła aż do 35 zł? Kiedy MZO przestanie emitować fetor? Kto spodziewał się uzyskać w poniedziałek odpowiedzi na te pytania, z pewnością się zawiódł.
Poniedziałkowe posiedzenie Komisji Gospodarki Komunalnej i Ochrony Środowiska, z udziałem prezesa Miejskiego Zakładu Oczyszczania w Pruszkowie Jarosława Bałdowskiego, przejdzie do historii jako wyjątkowo mało efektywne. Radni mieli szansę wymusić na prezesie deklarację, kiedy spółka przestanie zatruwać odorem powietrze w Pruszkowie, ale nie zrobili tego, zaś prezes skwapliwie skorzystał z okazji, żeby uniknąć złożenia jakiejkolwiek deklaracji. Nie odpowiedział też przekonująco na pytanie, dlaczego stawka za odbiór odpadów skoczyła od czerwca z 17 zł do 35 zł od osoby.
O tym, że MZO od lat emituje śmierdzące wyziewy, wie chyba każdy pruszkowiak. Spółka ma swoją siedzibę oraz instalację do przetwarzania odpadów przy ul. Bryły na Gąsinie. I uprzykrza życie mieszkańcom Gąsina, Parzniewa, osiedla Staszica. W zależności od kierunku wiatru smród dociera nawet do centrum Pruszkowa, wita pasażerów wysiadających z pociągów. Mieszkańcy od lat ślą skargi do prezydenta miasta i do samej spółki. Ale smród jak był, tak jest.
MZO od paru miesięcy kieruje nowy prezes Jarosław Bałdowski. Radni zaprosili go na poniedziałkowe posiedzenie Komisji Gospodarki Komunalnej, była więc okazja zapytać go o pomysły na usprawnienie działalności zakładu, a przede wszystkim zapanowanie nad smrodem. Ale jedynym radnym, który z tej możliwości skorzystał, był Piotr Bąk (Koalicja Obywatelska). Prezes MZO w długim wywodzie opowiedział mu o staraniach podejmowanych, żeby niekorzystne emisje zmniejszyć. Mówił, że praktycznie każda instalacja jest zabezpieczona antyodorowo. Że testowane są różne technologie, w tym zamgławianie, używane są maty żelowe, a w celu stabilizacji zapachowej do mokrych frakcji odpadów dodaje się mikrobiotyki. – Wydaliśmy już 600 tysięcy złotych, aby uciążliwości zneutralizować – mówił Bałdowski. W takim razie, dlaczego te działania nie przynoszą zadowalającego efektu? Dlaczego Parzniew wciąż tonie w fetorze? O to już radni nie dopytali.
Drugą bulwersującą mieszkańców Pruszkowa sprawą jest drakońska podwyżka stawek za odbiór śmieci – z 17 do 35 zł. I znów jedynym radnym, który na komisji podjął ten wątek, był Piotr Bąk. Próbował dowiedzieć się, jaka jest struktura stawki, jaki procent stanowi w niej koszt transportu odpadów do instalacji, jaki ich przetworzenie, a jaki to zarobek firmy. Odpowiedzi nie uzyskał. Prezes Bałdowski z rozbrajającą szczerością odparł, że… jej nie zna! Bąk zobowiązał prezesa do udzielenia odpowiedzi w późniejszym terminie.
Z podobnym pytaniem zadzwonił podczas posiedzenia komisji społecznik Arek Gębicz, prezes stowarzyszenia Za Pruszków! Interesowało go, jaką marżę zaplanowała sobie spółka ustalając cenę w przetargu na 22 mln zł (z tej kwoty wynika stawka 35 zł od osoby). Pytanie jest jak najbardziej zasadne, bo w 2019 roku MZO wypracował 1,7 mln zł zysku, mimo że opłaty za odbiór śmieci od mieszkańców Pruszkowa były wtedy niskie. Skoro stawka została teraz podwojona, zapewne i zysk poszybuje. Prezes Bałdowski tymczasem stwierdził, że… nie rozumie pytania. Gębicz zadzwonił więc jeszcze raz precyzując, o co mu chodzi, jednak prowadzący obrady komisji Karol Chlebiński nie dopuścił, żeby prezes MZO udzielił odpowiedzi.
Jarosław Bałdowski mówiąc o wysokości stawki ogólnikowo tłumaczył, że wszystko drożeje, że za składowanie resztek odpadów pozostałych po wysortowaniu surowców wtórnych spółka płaci coraz więcej, że musi kupować nowe samochody, linia w sortowni jest zużyta i wymaga modernizacji, trzeba wybudować halę do przetwarzania odpadów wielkogabarytowych, co odciąży sortownię i pozwoli zwiększyć jej efektywność. W planach jest też szacowana na 60–70 mln zł budowa nowoczesnej i hermetycznej hali fermentacji wraz biogazownią przy ulicy Parzniewskiej. Jedyny wniosek, jaki nasuwa się po wysłuchaniu tych tłumaczeń, jest taki, że koszty modernizacji MZO postanowił przerzucić na barki pruszkowiaków.
Jeśli chodzi o wysokość stawki płaconej przez mieszkańców, sytuacja w Pruszkowie jest nietypowa. W zeszłym miesiącu Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów opublikował raport poświęcony kosztom odpadów w Polsce. Postawił w nim tezę: w miastach, które posiadają własne instalacje do przetwarzania śmieci, ceny są niższe, bo miasta są w stanie zapanować nad funkcjonowaniem tej części gospodarki. Jako przykład UOKiK podał woj. świętokrzyskie, gdzie instalacje są w większości komunalne, dzięki czemu ceny płacone przez mieszkańców należą do najniższych w kraju. Tymczasem w Pruszkowie jest… dokładnie na odwrót! Miasto to główny udziałowiec MZO, spółka ma własną instalację do przetwarzania śmieci. Instalacja znajduje się na miejscu, więc koszty transportu odpadów są niewielkie. Mimo to MZO wymusza na nas opłaty w niemal maksymalnej możliwej wysokości (stawka nie może przekroczyć 36,38 zł od osoby – to ustawowy limit).
Radni – poza Piotrem Bąkiem – nie drążyli jednak tematu. Bardziej interesowały ich inne zagadnienia. Dopytywali o średni wiek śmieciarek (prezes MZO nie wiedział), średni poziom wynagrodzeń w spółce (prezes też nie wiedział), o to, jak można przymusić mieszkańców do lepszego sortowania śmieci w domach (co raczej w niewielkim stopniu przyczyniłoby się do zmniejszenia opłat, bo jak oznajmił prezes MZO, miasto i tak osiąga wymagane ustawowo poziomy recyklingu), o edukację ekologiczną (będzie – padła odpowiedź). Chcieli wiedzieć, ile jest pojemników na śmieci w Pruszkowie (w sumie, jakie to ma znaczenie?), dlaczego część mieszkańców unika płacenia za śmieci (radny Józef Osiński pyta wciąż o to samo na kolejnych komisjach i za każdym razem uzyskuje tę samą odpowiedź: urząd miasta nie ma narzędzi, żeby ich zidentyfikować), ile odpadów trafia do punktu selektywnej zbiórki na ul. Bryły. Dowiedzieliśmy się więc wielu ciekawostek, ale na dwa najważniejsze dla mieszkańców pytania: dlaczego jest tak drogo i kiedy wreszcie MZO przestanie zatruwać powietrze śmierdzącymi wyziewami – odpowiedzi nie padły.
KOMENTARZ AUTORA:
Część pruszkowskich radnych sprawia wrażenie, że nie za bardzo orientuje się w problemach własnego miasta. Na komisjach dopytują o trasy autobusów czy ceny biletów, choć są takie same od lat (wystarczyłoby zajrzeć do internetu), są zdziwieni, że ścieżki rowerowe pełne są niedoróbek, w tej kadencji wieloletni radni uświadomili sobie, że to oni byli współwinni żenujących dodatków za wychowawstwo dla nauczycieli w przedszkolach (na szczęście swój błąd naprawili). W poniedziałek okazało się, że nie bardzo interesuje ich problem fetoru emitowanego przez MZO, choć to od dawna jeden z największych problemów Pruszkowa. Jeden czy dwóch aktywnych radnych, którzy wykazują się dociekliwością i próbują pracować za całą resztę, to za mało. W poniedziałek przez całą komisję czekałem, czy choć jedno pytanie, na jakikolwiek temat, zada radna Marta Dziudzi. Nie doczekałem się, tradycyjnie ani razu nie zabrała głosu.