Mieszkańcy wzięli sprawy w swoje ręce. Stawy w parku są pełne wody
Sławomir BUKOWSKI
Na profilu społecznika Arka Gębicza na zdjęciu wrzuconym 27 czerwca widać wysychający kanałek. Ten sam kanałek na zdjęciu z 30 czerwca jest już pełen wody. Chwilowy sukces? Postanawiam sprawdzić ponad tydzień później.
Obchodzę cały park Potulickich. Stawy są pełne. Mimo że jest ciepło, nie ma duszącego fetoru zgnilizny, nie ma sinic. Wody pełne są też szuwary przy tzw. nowym parku (patrząc w kierunku Lipowej). Woda stoi nawet w małych stawikach w rejonie wylotu ulicy Hubala – co prawda pokryte są roślinnością, ale nie wyschły jak rok temu. Generalnie – wody w całym układzie jest tyle, jakby od miesiąca dzień po dniu przez Pruszków przechodziły solidne nawałnice. Owszem, deszcz kilka razy deszcz mocniej padał, ale nie na tyle, żeby stawy napełnić.
Przypominam sobie, że regularnie, od wielu lat, z urzędu miasta płynął komunikat w stylu: jak jest susza to stawy muszą wysychać, taki mamy klimat. Klimat się nie zmienił, tymczasem park Potulickich kompletnie nie przypomina tego sprzed roku.
Tajemnica sukcesu jest prosta i nie stoją za nim ani urzędnicy z Kraszewskiego, ani radni, ani żadna wynajęta przez urząd firma. Wody do stawów napuścił… społecznik Arek Gębicz z grupką zapaleńców. To, co robi od dwóch tygodni, można w skrócie opisać tak:
– własnoręcznie podniósł klapę na jazie na Utracie zwiększając spiętrzenie i wtłaczając większą ilość wody do kanałku zwanego doprowadzalnikiem;
– z pomocą kilku silnych mieszkańców usunął łopatą muł blokujący przepływ wody;
– niemal każdego ranka rozszczelnia bobrzą tamę (dzięki temu cały dzień woda płynie, w nocy zwierzęta tamę odbudowują, ale następnego ranka Gębicz znów ją rozszczelnia – i tak w kółko);
– obniżył poziom piętrzenia na mnichu – urządzeniu na dużym stawie odpowiedzialnym za spływ nadmiaru wody do Utraty, dzięki wymuszonemu obiegowi stawy wreszcie się przewietrzają, nie śmierdzą, a sinice stopniowo spływają do rzeki.
Arek Gębicz tłumaczy: – Robię dokładnie to, co zalecili naukowcy z SGGW w opracowaniu przygotowanym na zlecenie Urzędu Miasta Pruszkowa. Ani jedno działanie nie jest bezprawne, trzymamy się ściśle wskazówek. Mówiąc wprost: robimy to, co powinien robić urząd miasta.
Kiedy opowiada o codziennych wizytach „u bobrów” i rozszczelnianiu im tamy, nie dowierzam. – A co, myślisz, że woda w stawach wzięła się sama z siebie, ktoś przyszedł i ją nalał? – odpowiada z ironią w głosie społecznik. – Gdyby urząd wywiązywał się ze swoich obowiązków i realizował zalecenia naukowców, to każdego ranka zjawiałoby się tu dwóch pracowników z grabiami i w 20 minut odblokowywaliby dopływ wody do całego ekosystemu parku. Ale jakoś nie przychodzą, więc ja to robię. Woda płynie w dzień, nocą bobry ją tamują, ale bilans dla ekosystemu jest dodatni, i właśnie o to chodzi.
Społecznik nawiązuje do sławnego posiedzenia speckomisji Rady Miasta Pruszkowa ds. jazu na Utracie, które było zaplanowane na 27 czerwca. Stawiła się tylko przewodnicząca Anna-Maria Szczepaniak, pozostali członkowie (Olgierd Lewan, Dorota Kossakowska, Józef Osiński i Jakub Kotelecki) posiedzenie zbojkotowali, wykręcając się brakiem czasu. Z braku kworum komisja dyskutowała nieformalnie, ale posiedzenie było niezwykle ważne: wzięli w nim udział naukowcy z SGGW, autorzy opracowania poświęconego parkowi Potulickich. Omawiali je i odpowiadali na pytania, jakie konkretnie czynności podjąć, aby ratować ekosystem i zapobiegać corocznemu wysychaniu stawów i śnięciu ryb.
– Bardzo mocno namawiałem przewodniczącą Szczepaniak, żeby spotkanie doszło do skutku za wszelką cenę, bo chciałem, żeby oficjalnie, w przestrzeni publicznej, wybrzmiały naukowe zalecenia – mówi Gębicz. – Od dwóch lat urząd miasta stosował narrację, że ja nie mam kwalifikacji, żeby zajmować się parkiem Potulickich. Teraz przekaz popłynął od wysoko wykwalifikowanych zewnętrznych ekspertów, ich wiedzy i ustaleń, podpartych badaniami, nikt w Pruszkowie nie jest w stanie podważyć.
W terenie Gębicz zaczął działać zaraz po spotkaniu z naukowcami zaproszonymi na komisję ds. jazu. – Żeby wszystkie moje czynności miały oparcie w opracowaniu SGGW – jeszcze raz podkreśla społecznik.
Czy nie boi się, że jego działania jednak nie znajdą zrozumienia urzędu miasta albo policji i dostanie mandat? – Ależ ja czekam niecierpliwie i nie mogę się doczekać – śmieje się. – Mandatu, jeśli ktokolwiek odważy się wystawić, oczywiście nie przyjmę i sprawa trafi do sądu. Tam staniemy na ubitej prawniczej ziemi i ja zaprezentuję dowody na to, że moje działania zapobiegły katastrofie ekologicznej, która przez naukowców z SGGW została dokładnie zdefiniowana. Po pierwsze, wykażę, że działam w stanie wyższej konieczności. Po drugie, udowodnię, że to ja ratuję prezydenta Pawła Makucha przed odpowiedzialnością karną za brak działań związanych z utrzymaniem ekosystemu w odpowiednim stanie. Gdybym był cynikiem albo grał wyłącznie politycznie, nie zrobiłbym nic i spokojnie patrzył, jak lustro wody opada poniżej minimum określonego przez naukowców z SGGW i zaczyna się etap katastrofy, po czym rozpocząłbym etap pociągnięcia prezydenta do odpowiedzialności. Ale mi nie chodzi o gierki polityczne, moim jedynym celem jest ratowanie przyrody – dodaje Gębicz.
– Po co w ogóle robisz to wszystko, na co ci to poranne taplanie się w błocie i demontaże bobrzej tamy? – pytam. – Powód jest osobisty. Zanim przed ośmioma laty sprowadziłem się do Pruszkowa, przywiozłem tu żonę, spacerowaliśmy, oglądaliśmy okolicę. Oboje zachwyciliśmy się parkiem Potulickich. Do dziś pamiętam jej rozkaz: „Nie wiem jak to zrobisz, ale masz kupić tutaj dom!”, zakomunikowała mi. Miłość do tego miejsca, zachwyt, pozostały do dziś, choć przez ostatnie lata serca nas bolały, jak każdego dnia widzieliśmy skutki urzędniczych zaniedbań.
– Urząd miasta z pewnością nie kontaktuje się z tobą, ale czy radni ze speckomisji ds. jazu, ci co zbojkotowali jedno z najważniejszych posiedzeń w tej kadencji, zadzwonili do ciebie pogratulować skuteczności i podziękować? W końcu wykonujesz za nich kawał roboty – pytam. – A skąd! Oni wypierają moją obecność w Pruszkowie. Mieliby dzwonić do gościa, którego w ich mniemaniu nie ma? – Gębicz odpowiada pytaniem na pytanie. – Nawet Olgierd Lewan, wiceprzewodniczący tej komisji, który jeszcze niedawno perorował o skuteczności jej prac i który obiecywał reprezentować mieszkańców Malich? – nie ustępuję. W słuchawce odpowiada mi jedynie salwa śmiechu.