Grzegorz Zegadło o swoim odejściu: to nie była moja samodzielna decyzja
Konstanty CHODKOWSKI
Konstanty Chodkowski: We wrześniu minęłoby Panu dokładnie 30 lat na stanowisku Dyrektora Książnicy Pruszkowskiej. Zabrakło dosłownie kilku miesięcy. Jakby miał pan streścić te 30 lat, to z czego jest Pan najbardziej dumny? Co by Pan określił jako swoje opus magnum?
Józef Grzegorz Zegadło: Chyba umknę od tego pytania, bo jest to może i opus magnum - przynajmniej niektórzy tak mówią. Wydawnictwo. To przynajmniej po mnie zostanie. Największym sentymentem darzę konkurs recytatorski im. K.I. Gałczyńskiego, którego zrobiłem 10 edycji. To najmilsze wspomnienie ze względu na wzruszające reakcje młodzieży z całej Polski i towarzyszących im nauczycieli, niemalże hipisowska atmosfera przywołująca lata 70. XX w., czyli braterstwo i symbioza obcych sobie ludzi w różnym wieku - za każdym razem innych.
Dziesięć edycji - zaczęliśmy w 2004, skończyliśmy w 2013. To był bardzo drogi konkurs, bo my finansowaliśmy pobyt młodzieży w ośrodku na Mazurach, aktorów oraz gwiazdę występującą na scenie Leśniczówki Pranie i będącą jednocześnie członkiem jury. Współpracowaliśmy np. z Grzegorzem Turnauem czy Magdą Umer, choć na przykład Olga Lipińska czy Jerzy Markuszewski zgodzili się wziąć udział honorowo. Natomiast, wracając do pytania o opus magnum, wydawnictwo jest o wiele bardziej wymierne, bo to ponad sto pozycji, jeżeli liczymy Przegląd Pruszkowski, którego byliśmy współwydawcą i robiliśmy jego redakcję.
K.Ch.: Dzięki temu światło dzienne ujrzało mnóstwo publikacji na temat Pruszkowa.
J.G.Z.: Tak, to jest właściwie wyłącznie tematyka Pruszkowa i okolic. Nawet temat tak wydawałoby się odległy, jak wspomnienia z powstania styczniowego Ludwika Żychlińskiego. Książka będąca ewenementem, raz tylko wydana w zaborze pruskim w XIX w. - my zrobiliśmy to po raz pierwszy w Polsce. Książka mimo swojego wieku czyta się wspaniale, bo Ludwik Żychliński był niezwykle barwną postacią, którego życie nadawało się na scenariusz. On przyjechał tutaj “biorąc L4” z armii amerykańskiej - oficer Jankesów, który oszukał dowództwo i przyjechał walczyć u nas.
[ Grzegorz Zegadło wręcza Oldze Tokarczuk egzemplarz książki "Sefer Pruszków". Fot.: biblioteka.pruszkow.pl ]
K.Ch.: W temacie działań Książnicy Pruszkowskiej przychodzi mi do głowy również konkurs im. C.K. Norwida. Kiedy zapoznałem się z jego dorobkiem, to zrobiło mi się aż ciepło na sercu ponieważ pojawiają się tam - choć nie wyłącznie - również wiersze o tematyce pruszkowskiej.
J.G.Z.: Ach, to też fantastyczna rzecz. Ostatnio, kiedy przygotowywałem się do spotkania z młodzieżą ze Szkoły Podstawowej nr 1, wpadła mi w ręce książka jednego z jurorów pierwszej edycji konkursu, historyka Józefa Ferta. Okazuje się, że prof. Fert wspomina o Pruszkowie w rozdziale “Życie po życiu” opisującym różne inicjatywy norwidowskie, pisze o Książnicy Pruszkowskiej i konkursie im. C.K. Norwida. Konkurs ten cieszy się dużą estymą w Polsce i za granicą. Być może teraz nieco mniejszą, niż około pięć lat temu, kiedy wiersze głównie z Europy zajmowały wysokie miejsca. Były też amerykańskie czy kanadyjskie, choć one zazwyczaj gdzieś w trakcie konkursu “przepadały”.
Grzegorz Zegadło: "Konkurs recytatorski im. K.I. Gałczyńskiego, którego zrobiłem 10 edycji - to najmilsze wspomnienie ze względu na wzruszające reakcje młodzieży z całej Polski i towarzyszących im nauczycieli. Niemalże hipisowska atmosfera przywołująca lata 70. XX w., czyli braterstwo i symbioza obcych sobie ludzi w różnym wieku."
Co do Pruszkowa natomiast, to na stulecie miasta przy okazji konkursu norwidowskiego ogłosiliśmy, że przyjmujemy również wiersze o tematyce pruszkowskiej, które zostaną opublikowane w oddzielnej antologii i faktycznie udało się to zrobić. Powstał tomik wierszy o Pruszkowie tworzonych przez ludzi z różnych stron kraju.
K.Ch.: Przekształcenie Biblioteki Pruszkowskiej w Książnicę - na czym to dokładnie polegało? Bo to jest proces, który również został przeprowadzony właśnie przez Pana.
J.G.Z.: Tutaj nastąpiła przede wszystkim zmiana nazwy. Pierwotnie była to biblioteka miejska i ona w takiej formie funkcjonowała od chwili przekazania jej miastu w 1924 roku. Z chwilą utworzenia powiatu, powiaty otrzymały polecenie utworzenia bibliotek powiatowych. Część z nich było na to stać, ale część niestety nie. W byłych miastach wojewódzkich sprawa była prostsza, bo biblioteki wojewódzkie przekształcono w powiatowe. Nasz powiat województwem nigdy nie był, więc do wyboru było utworzenie nowej biblioteki (co wiązało się z dużymi kosztami) bądź skorzystać z “furtki”, czyli powierzenia dotychczas istniejącej dużej bibliotece obowiązków biblioteki powiatowej. My byliśmy właśnie taką dużą i dobrze zorganizowaną biblioteką miejską, w związku z tym powiat wystąpił z propozycją zawarcia porozumienia z miastem. Na mocy tego porozumienia otrzymaliśmy niektóre obowiązki biblioteki powiatowej, czyli głównie nadzór nad pozostałymi, mniejszymi bibliotekami znajdującymi się w powiecie. “Niektóre”, bo nie dostaliśmy na przykład zadania uzupełniania ich księgozbioru.
K.Ch.: A potem w kierunku Książnicy…
J.G.Z.: Od początku funkcjonowania w bibliotece, miałem ścisły kontakt z różnymi bibliotekami w Polsce, bo najważniejsza dla mnie była współpraca. Współpraca z innymi podmiotami, które taką chęć wyraziły - szkoły, instytucje kultury, inne biblioteki. Zawsze uważałem za oczywiste, że tylko wspólnie można coś fajnego i ciekawego osiągnąć. Jeżdżąc co dwa tygodnie na spotkania dyrektorskie do Biblioteki Wojewódzkiej na Koszykową, nawiązałem rozliczne przyjaźnie z innymi dyrektorami w województwie czerpałem z ich pomysłów i doświadczenia. Trzeba pamiętać, że byłem wtedy stosunkowo młodym i zielonym facetem pracującym w bibliotece, który uczył się zarządzać tak dużym organizmem.
Obserwowałem Książnicę Podlaską, Książnicę Płocką czy Książnicę Beskidzką w Bielsku Białej i pomyślałem sobie “dlaczego my nie mielibyśmy być książnicą?”. Tym bardziej, że nazwa “Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna” była długa i niehandlowa. A że już wtedy funkcjonowało nasze wydawnictwo, to warto było pomyśleć o czymś nośnym - słowo “książnica” w nazwie nobilitowało. Skoro niewiele większy od Pruszkowa Płock może, to czemu my nie. Był to też wyraz moich aspiracji, żeby tę organizację rozwijać. Pamiętajmy też, że była to jedna z największych i najstarszych bibliotek na zachodnim Mazowszu. Wiele innych bibliotek upadło w wyniku działań zaborców, a nasza przetrwała od początku w 1903 roku.
K.Ch.: Jakie było największe wyzwanie, z jakim mierzył się Pan w ciągu swojej 30-letniej pracy? Co kosztowało Pana najwięcej trudu i wysiłku?
J.G.Z.: Takich wyzwań było parę. Kiedy objąłem stanowisko dyrektora, w mieście pojawił się pomysł zlikwidowania trzech filii bibliotecznych. Chciano zrobić to tak sprytnie, żeby ominąć ustawy, które w przypadku likwidowania bibliotek czy ich filii, obligowały do poinformowania opinii publicznej z trzymiesięcznym wyprzedzeniem. Tutaj chciano zrobić to po cichu, moimi rękoma. Skończyło się na tym, że powstał w mieście ogromny protest - w bibliotekach zbierano podpisy pod sprzeciwem wobec tego planu.
K.Ch.: Które filie miasto chciało zlikwidować?
J.G.Z.: To nie było skonkretyzowane. Otrzymałem polecenie zrobienia serii wyliczeń dla przeróżnych wypadków. Pytanie brzmiało: “ile oszczędności przyniosłaby likwidacja konkretnych filii?”. Po tej wyliczance Rada Miasta miała podjąć decyzję, które z filii chce zlikwidować. To wystarczyło, żeby obudzić protest. Poinformowałem ogólnopolskie media, które chcąc dowiedzieć się czegoś od miasta, były odprawiane z kwitkiem. W związku z tym dziennikarze przychodzili do mnie, a ja - jako wówczas zupełny smarkacz - brylowałem przed kamerą i opowiadałem, że “nie pozwolę”. W związku z tym media opisywały moją buntowniczą postawę i gotowość położenia się rejtanem na schodach biblioteki. Temat okazał się dość nośny, a ja zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z konsekwencji tych działań. Zależało mi wyłącznie na tym, żeby do tego nie dopuścić i… udało się. Niedługo później Rada Miasta odwołała Zarząd, czyli Prezydenta i jego zastępców [na mocy ówczesnego prawa, Prezydent był powoływany i odwoływany przez Radę Miasta, nie w wyborach powszechnych – przyp.red.].
Poza tym stałym wyzwaniem były kwestie lokalowe. Zawsze zazdrościłem bogatszym gminom tych pięknych bibliotek. My musieliśmy tułać się po często zupełnie przypadkowych miejscach. Kiedy obejmowałem to stanowisko, miałem pod opieką dwie biblioteki bez wody bieżącej czy toalety. Potem udało się poprawić te warunki dzięki współpracy z miastem, a konkretnie dzięki pomocy Naczelnika Wydziału Oświaty, Zbigniewa Makowskiego, który bardzo nam sprzyjał przez cały czas swojej pracy.
K.Ch.: A jak dzisiaj oceniłby pan stan tej sytuacji lokalowej?
J.G.Z.: Na trójkę z plusem. Jedyną biblioteką, która została zaprojektowana i zbudowana jako biblioteka jest filia nr 4 przy ul. Chopina. Filia nr 7, która wydaje się być “cywilizowaną biblioteką”, to był lokal przewidywany w latach 80. na dom kultury. Na szczęście Pruszkowska Spółdzielnia Mieszkaniowa zmieniła zdanie i przekazała ten lokal w ręce biblioteki. Wówczas był to najnowocześniejszy lokal, wyglądający wówczas na tyle pięknie, że miasto zapraszało tam zagranicznych gości. A w tym samym czasie w filii nr 3 śnieg padał do magazynu.
Żeby poprawić tę sytuację, trzeba by zaopiekować się na przykład filią nr 8, która wykonuje fantastyczną pracę, a mieści się… w podziemiach Szkoły Podstawowej nr 2. Pojawiły się bardzo ciekawe i dobre pomysły obecnej władzy, żeby korzystając z miejsca na dziedzińcu SP2, zbudować tam osobny budynek dla przedszkola oraz dla biblioteki. Nie wiem do końca, co teraz z tym pomysłem się dzieje, ale bardzo mocno mu kibicuję.
K.Ch.: Gdyby mógł Pan spędzić w Książnicy jeszcze chociaż dekadę, to jakie cele stawiałby Pan przed sobą w tej pracy?
J.G.Z.: Sztandarowe projekty, które się w Pruszkowie przyjęły i sprawdziły, z pewnością bym zatrzymał. Nadal zajmowałbym się organizacją obu konkursów - im. C.K.Norwida i im. ks. Twardowskiego, bo one nadają naszemu miastu prestiżu. Kiedy konkurs Norwida zaistniał na mapie kulturalnej Polski, to Pruszków jeszcze kojarzył się z mafią, a teraz w wielu środowiskach jesteśmy kojarzeni z Norwidem i za to jesteśmy bardzo chwaleni. Na południu Polski nasze antologie są naprawdę rozchwytywane i wciąż spływają zapytania o więcej. Zostawiłbym również “Saloniki z kulturą”, które zyskały sobie wierną publiczność i wypracowały stałą frekwencję potwierdzającą stałe zainteresowanie. Być może jest to nieco “lżejsza” forma rozrywki, jednak nadal jest to promocja literatury, bo “Saloniki” opierają się przecież na piosence literackiej.
Nie można też zapomnieć o wspominanym już wydawnictwie. Co prawda będzie tutaj szło coraz ciężej, bo jest coraz mniej ludzi piszących. Nie znaczy to jednak, że należy ten projekt zawiesić na kołku - być może wystarczy nieco ograniczyć zasięg tworząc nieco mniej, ale nadal dbając o rosnącą jakość, wykorzystując wypracowaną przez lata silną markę i rozpoznawalność w Polsce. I tej marki nie można zaprzepaścić, bo dzięki niej nie musimy zabiegać o udział w ogólnopolskich wydarzeniach, a tylko otrzymywać na nie zaproszenia.
W dalszym ciągu zabiegałbym również o rozwijanie bazy lokalowej oraz - to jedno z najważniejszych i najtrudniejszych zadań - o poprawę sytuacji płacowej bibliotekarzy. Pruszków w porównaniu z innymi miastami kiedyś wyglądał pod tym względem żałośnie, a teraz wygląda marnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że wszędzie jest ciężko i że bibliotekarze zarabiają mocno poniżej swoich możliwości i kompetencji, ale nad tym trzeba pracować i tu potrzebna jest zauważalna inwestycja.
K.Ch.: A jak widzi się Pan teraz, po bibliotece? Słynie Pan z tego, że ma pan wręcz nieskończenie wiele energii do działania, więc nikt nie spodziewa się, że będzie Pan chciał specjalnie długo odpocząć.
J.G.Z.: Teraz planuję skupić się na swoim zdrowiu. W grudniu przeszedłem zawał serca i wolałbym nie przechodzić drugiego. Zajmę się przede wszystkim sobą. Od wielu lat praktykuję elementy jogi i to będę kontynuował, starając się wyciszyć i uspokoić. Nie wiem, jak mi się to uda, bo otrzymałem już parę propozycji - zarówno tych związanych, jak i niezwiązanych z Pruszkowem, niektóre z bardzo daleka. Ale o nich wolałbym póki co nie mówić, bo jeszcze żadna decyzja nie zapadła.
K.Ch.: Trudno się dziwić, że propozycje spływają. Przecież jeżeli ktoś chce robić cokolwiek związanego z bibliotekarstwem, to trudno o kogoś bardziej doświadczonego i zaangażowanego od Pana, prawda?
J.G.Z.: Nie wszystkie moje potencjalne możliwości są związane z bibliotekarstwem. Raczej z szeroko pojętą animacją kulturalną. Z wykształcenia jestem przecież animatorem kultury i być może z tego warto czerpać.
K.Ch.: Czy zechciałby się Pan może podzielić kulisami Pana odejścia z Książnicy Pruszkowskiej?
J.G.Z.: Niespecjalnie chciałbym się nad tym rozwodzić. Jedno mogę powiedzieć - na pewno nie była to moja samodzielna decyzja. Owszem, nie planowałem pracować w bibliotece dożywotnio, choć pewnie wielu moich przyjaciół tego by mi życzyło. Ja jednak wolałbym nie wykorkować za biurkiem, tylko na emeryturze. Niemniej jednak, planowałem jeszcze chwilę popracować, bo miałem parę projektów i pomysłów, które wymagały mojego zaangażowania. Chciałem na przykład wydać w tym roku dosyć obszerną monografię Książnicy Pruszkowskiej. Planowałem też 30-lecie swojej posługi dyrektorskiej, bo osobiście właśnie jako posługę moją pracę odbieram. Przede wszystkim chciałem też zająć się kolejnym konkursem im. Norwida - może coś w nim zmienić, ulepszyć, póki mam tak wspaniałych jurorów. W tej chwili trzeba będzie szukać nowych jurorów, bo dwaj dotychczasowi odmówili kontynuowania współpracy z jakimkolwiek innym dyrektorem.
K.Ch.: A czy Pana odejście było jakkolwiek związane ze zmianą władzy w Pruszkowie?
J.G.Z.: Tego nie wiem. Powodem lub pretekstem był na pewno niekorzystny dla mnie audyt przeprowadzony w Książnicy Pruszkowskiej. Ze zdumieniem przyjąłem do wiadomości fakt, że podobno sprzeniewierzyłem państwowe pieniądze w kwocie ok. 30 000 zł, bo w sposób nieprawidłowy przeznaczyłem je na kolejne wydanie “Historii Pruszkowa”. O całej sprawie została poinformowana Regionalna Izba Obrachunkowa, która po pół roku procesu wydała wyrok skazujący, w wyniku którego otrzymałem naganę. Szczęśliwie skończyło się na tym, bo Izba stwierdziła, że to nie było trzydzieści milionów, tylko trzydzieści tysięcy, których nie wziąłem do kieszeni, tylko wydałem z naruszeniem procedury, natomiast zgodnie z działalnością Książnicy. Chodziło tutaj wyłącznie o kwestię przekroczenia kwoty zamówienia publicznego. Przyznałem i złożyłem uczciwe zeznania, mówiąc że bardzo zależało mi na szybkim wydaniu książki, co mogło doprowadzić do takiego niedopatrzenia. Mówiąc wprost, myślałem że zmieszczę się w dostępnej kwocie i się nie zmieściłem. Popełniłem błąd i uderzyłem się w pierś tak mocno na Koszykowej w Warszawie, że było to słychać aż tu w Pruszkowie.
K.Ch.: Ten błąd jednak nie przekreśla całego pańskiego dorobku!
J.G.Z.: Szczęśliwie, Regionalna Izba Obrachunkowa zgadza się z tą tezą.
[ Grzegorz Zegadło uhonorowany medalem Pro Masovia. Fot.: Powiat Pruszkowski ]
K.Ch.: Z tego też powodu wraz z całą redakcją postanowiliśmy przyznać Panu tytuł Pruszkowskiego Człowieka Roku 2022, honorując całokształt działalności na rzecz Pruszkowa właśnie w tym roku, kiedy odchodzi Pan z piastowanego dotąd stanowiska.
J.G.Z.: Nie obawiają się Państwo protestów w wyniku tej decyzji? Jest przecież wielu innych, o wiele bardziej zasłużonych ludzi dla naszego miasta.
K.Ch.: Ja się nigdy nie boję, że ktoś mnie oprotestuje. Czego życzyć Panu na “nowej drodze życia”?
J.G.Z.: Trywialnie, żebym przeżył najbliższą operację serca w lutym, no i żebym jeszcze w życiu zrobił coś ciekawego.
K.Ch.: Tego zatem życzę, oraz tego, żeby to nie był ostatni raz, kiedy słyszymy o Panu w Pruszkowie. Choć akurat o to, znając Pana, nie powinniśmy się martwić.
J.G.Z.: Też mam taką nadzieję, choć naprawdę bardzo bym chciał zająć się tylko psem, kotem i swoimi ulubionymi książkami.