Gębicz: Politycy dostrzegają we mnie zagrożenie
Konstanty Chodkowski: Wczoraj (27 czerwca) miało odbyć się posiedzenie komisji doraźnej Rady Miasta ds. jazu na Utracie. Sprawy przybrały jednak dość nieoczekiwany obrót…
Arek Gębicz: Posiedzenie nie odbyło się, bo nie stawili się na nim radni. Każdy pod nieco innym ale też jednakowo bezsensownym pretekstem.
K.Ch.: Radni twierdzą, że nie mogli stawić się na 16:15 między innymi ze względu na obowiązki zawodowe. Umówmy się – większość ludzi pracuje do godziny 17 lub 18. Mało kto jest wolny od pracy już o godzinie 16.
A.G.: Radni doskonale wiedzą jak doszło do tej sytuacji. Pierwotnie posiedzenie komisji miało się odbyć 20 czerwca. Przewodnicząca Anna-Maria Szczepaniak wpadła jednak na rozsądny pomysł, aby spotkać się na połączonym posiedzeniu komisji doraźnej oraz Komisji Gospodarki Komunalnej w dniu 27 czerwca. Na to rozwiązanie miało przystać zarówno Biuro Rady Miasta w magistracie jak i przewodniczący Komisji Gospodarki Komunalnej Karol Chlebiński. Wszystko było w porządku aż do momentu, w którym Karol Chlebiński otrzymał od Anny-Marii Szczepaniak proponowany porządek obrad oraz listę zaproszonych gości – w tym mnie. Wtedy nagle Chlebiński miał zmienić zdanie i posiedzenie połączonych komisji nie odbyło się. To się stało 21 czerwca, a więc już po pierwotnie zaplanowanym terminie – 20 czerwca. Ostatnim wolnym dniem przed czwartkową sesją Rady Miasta był 27 czerwca, na godzinę przed posiedzeniem Komisji Gospodarki Komunalnej.
[ Przeczytaj również: Czy radni zbojkotowali posiedzenie komisji? ]
Moim zdaniem radny Chlebiński celowo postawił Annę-Marię Szczepaniak pod ścianą, aby potem pozostali radni mogli z uśmiechem na twarzy tłumaczyć, że dowiedzieli się o posiedzeniu zbyt późno albo że nie zdążyli wrócić z pracy. Faktycznie chodziło jednak o to, żeby posiedzenie się nie odbyło oraz żeby opinia publiczna nie mogła zapoznać się z faktami, które miały być na nim zaprezentowane.
K.Ch.: O jakich faktach mowa?
A.G.: Urząd miasta zlecił wykonanie obszernej i kompleksowej analizy dotyczącej stanu systemu wodnego w Parku Potulickich. Dokument ten został sporządzony przez ekspertów z SGGW. Jego wykonanie kosztowało ok. 170 tysięcy złotych. To, co najbardziej boli polityków, to że większość tez zawartych w raporcie pokrywa się z tym, o czym ja mówię od lat.
K.Ch.: To znaczy?
A.G.: Jaz na utracie należy naprawić, a jego klapy ustawić na odpowiedniej wysokości. Tamę zbudowaną przez bobry na doprowadzalniku między Utratą a stawami w Parku Potulickich należy jak najszybciej usunąć. Doprowadzalnik należy regularnie czyścić i konserwować. To wszystko są proste czynności, których wykonania należy dopilnować aby zapewnić stały dopływ wody do stawu w parku. Stawy przestaną wtedy wysychać latem, woda oczyści się z sinic i przestanie gnić. Ryby przestaną ginąć. Żaby odzyskają miejsce na skrzek [mowa o notorycznie wysychającym rozlewisku położonym między groblą a Utratą na wysokości Skweru im. ZTL “Pruszkowiacy” - przyp. K.Ch.]. Łabędzie i kaczki odzyskają miejsca na rozród. Aż tyle i tylko tyle. Wystarczy kilka uważnych spacerów wzdłuż doliny Utraty, aby to dostrzec i zrozumieć, to nie są skomplikowane rzeczy.
K.Ch.: A mimo wszystko nie byłeś w stanie przekonać do tych prostych racji ani prezydentów miasta, ani radnych.
A.G.: Moim zdaniem jestem przez nich postrzegany jak śmiertelne zagrożenie i niechciana konkurencja polityczna. OK, niech tak będzie – niech więc załatwią sprawę wód w Parku Potulickich porządnie i wtedy szybko okaże się, że nie jestem już potrzebny. Ja sam z radością odpocznę od niekończącej się walki z wiatrakami i przekonywania wszystkich dookoła, że dwa plus dwa to cztery.
K.Ch.: Byłeś wielokrotnie krytykowany za swoje podejście do radnych czy do urzędników.
A.G.: Tak! Radny Olgierd Lewan wytykał mi, że w sprawie naprawy jazu nie mam odpowiedniej strategii! A potem, gdy on sam wyłożył karty na stół, okazało się że jego strategią jest powołanie komisji, która zajmie się głównie tym, żeby on mógł zostać jej przewodniczącym. W tym celu był gotów nawet ubiegać się o zmianę statutu miasta. Gdy to się nie udało, po prostu przestał interesować się komisją. Ot, cała jego strategia.
K.Ch.: A Twoja?
A.G.: Ja od niemal czterech lat konsekwentnie prę do rozwiązania problemu – wszystkie pozyskane w tym czasie dokumenty publikuję na Facebooku. W skrócie jednak mogę powiedzieć, że jaz jest przedmiotem sporu negatywnego między miastem Pruszków a Wodami Polskimi. Spór negatywny to taka sytuacja, w której dwa podmioty niezbyt chętnie chcą się zabrać do wykonywania danego zadania lub czynności – w tym przypadku naprawy jazu. Dlaczego? Bo to będzie kosztować.
K.Ch.: Ile?
A.G.: Około pół miliona złotych.
K.Ch.: To trochę dużo. Nie dziwne, że ani miasto, ani Wody Polskie nie garną się do tego.
A.G.: Mówimy o Pruszkowie – mieście, w którym lekką ręką i bez dyskusji wydaje się 70 milionów złotych na niefunkcjonalny gmach CDK [Centrum Dziedzictwa Kulturowego - przyp. K.Ch.], 6 milionów złotych na plac zabaw i blisko 3 miliony złotych na łącznik [Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej i Sienkiewicza – przyp. K.Ch.] prowadzący znikąd donikąd. Pół miliona w tym wypadku to niewielka kwota, zwłaszcza w stosunku do tego, co możemy uzyskać, tj. do znacznej poprawy stanu wód w Parku Potulickich.
Od początku stoję na stanowisku, że miasto powinno przejąć inicjatywę i naprawić jaz własnym sumptem. Będzie to działanie w stanie wyższej konieczności i żaden organ nadzoru finansowego się do tego nie przyczepi. Jaz należy naprawić jak najszybciej i – w kwestii ekologii w Pruszkowie – nie ma obecnie zadania o wyższym priorytecie. Potem zaś można sobie latami dochodzić własności przed sądami i ubiegać się o ewentualny zwrot tych pieniędzy np. od Wód Polskich. Tutaj czas gra kluczową rolę.
K.Ch.: No dobrze, ale oprócz jazu pozostaje jeszcze nierozwiązana kwestia bobrzej tamy na doprowadzalniku.
A.G.: Zgadza się. Magistrat dopuścił do powstania tamy i niekontrolowanego rozrodu bobrów mając w ręku ważne pozwolenie na usunięcie tamy. To jest niedorzeczne. Skalę zniszczeń spowodowaną tym zdarzeniem można zaobserwować gołym okiem, przechadzając się wzdłuż ul. Lipowej i potem wzdłuż koryta Utraty, w kierunku ul. Bolesława Prusa. Drzewostan wzdłuż torów WKD uległ uszczupleniu, nadgryzione są też drzewa nad Utratą. Wokół tamy – a właściwie kilku tam – utworzyło się rozlewisko. Gdy tylko spadną deszcze i wzrośnie wilgoć, będziemy mieć tam gigantyczne siedlisko komarów. Przepływ wody między Utratą a stawami w Parku Potulickich został zahamowany. A wystarczyło zacząć działać w porę.
K.Ch.: Co dokładnie znaczy “zacząć działać”? Na pruszkowskich forach nie brak opinii, że jesteś zwolennikiem odstrzeliwania bobrów.
A.G.: To jest wierutne kłamstwo wytworzone przez armię anonimowych trolli, których jedynym celem jest dyskredytowanie mnie na każdym kroku. Nie jestem i nigdy nie byłem zwolennikiem uśmiercania bobrów w Pruszkowie. Uważam, że możemy żyć z nimi w zgodzie. Wystarczy regularnie i konsekwetnie rozbierać tamę na doprowadzalniku by zniechęcić je do jej odbudowywania. One same znajdą dla siebie miejsce po drugiej stronie ul. Lipowej, w rozlewisku, które nie koliduje z biegiem doprowadzalnika. To wymaga nieco pracy i uporu, ale jest wykonalne. Tak się zresztą działo zanim “sprawa bobrów” nabrała medialnego rozgłosu. Tak się działo choćby w 2020 roku. Okoliczni mieszkańcy rozbierali tamę na własną rękę, a bobry zagnieździły się po drugiej stronie drogi i nikt na tym nie ucierpiał – ani one, ani stawy w parku. Wilk syty i owca cała. Nie ma mowy o żadnym odstrzeliwaniu.
K.Ch.: Chyba dość dużo łatek próbuje Ci się przypiąć na tych forach?
A.G.: Trolle wytworzyły własny, oddzielny świat, w którym żyją i który tylko one rozumieją. Tylko dla nich jakoś trzyma się on kupy. Pomimo, że od 4 lat konsekwentnie zwalczam skutki – według mnie – nieudolnych rządów Konrada Sipiery, trolle próbują ze mnie na siłę zrobić stronnika PiS [śmiech]. Przecież to absurd. Ty chyba też jesteś według nich pisowcem.
K.Ch.: [Śmiech] Tak, ja jestem wyjątkowym okazem pisowca, który chodzi na strajki kobiet z czerwoną błyskawicą na plecach.
A.G.: [Śmiech] Przestałem już zwracać na nich uwagę. To nie są partnerzy do rozmowy dla nikogo, kto szuka rozwiązań ważnych problemów i sposobów na poprawę jakości życia w Pruszkowie. Ich zadanie to wytworzyć “przekaz dnia” i sprzedać go garstce swoich stronników. To przekonywanie przekonanych. Ich problemem jest brak spójności i elementarnej logiki w “uniwersum”, które budują. Oraz to, że one same zdają się wierzyć we własną propagandę. Mają zero kontaktu z rzeczywistością.
K.Ch.: Wróćmy do tematu rozmowy. Jak myślisz, dlaczego ani miasto, ani radni, nie chcą podjąć się kroków, które Ty przedstawiasz jako dziecinnie proste? Może naprawa stanu wód w Parku Potulickich nie jest tak nieskomplikowana jak myślisz?
A.G.: Politycy w Pruszkowie działają i myślą jak politycy, a nie jak managerowie. Ich celem nie jest rozwiązywanie problemów, tylko ugrywanie punktów wyborczych. Oni dostrzegają we mnie potencjalne zagrożenie przez co kierują się głównie chęcią dokopania mi zamiast naprawiania miasta. Gębicz zwyczajnie nie może mieć racji. Dlatego właśnie nie można podążać za jego radami i tezami nawet, jeśli są one prawdziwe. Nie można dać mu dojść do głosu, nie można publikować dokumentów, które potwierdzają to, co on mówi. Czasami odnoszę wrażenie, że są gotowi puścić z dymem cały Park Potulickich, jeśli tylko upewnią się, że akurat w nim przebywam. A przecież tu nie chodzi o mnie i o moje dobre samopoczucie, tylko o pilne rozwiązanie krytycznej sytuacji, przez której przedłużaniu cierpi cały ekosystem parku…
K.Ch.: No nie do końca. Radni przecież powołali do życia komisję ds. naprawy jazu i wykazali żywe zainteresowanie rozwiązaniem tego problemu…
A.G.: Tak, jak na przykład wczoraj, gdy nie pojawili się na posiedzeniu? Radni zainteresowali się tematem gdy przyszli do nich mieszkańcy z informacją, że przez zły stan jazu Utrata wystąpiła z brzegów zalewając piwnice ich mieszkań. Okazało się więc, że Gębicz, trąbiąc od 3 lat od konieczności naprawy jazu, miał rację. Radni zaczęli więc kombinować, jak rozwiązać problem bez Gębicza i bez tego, co Gębicz uzyskał do tej pory, czyli np. z dokumentów dotyczących sytuacji własnościowej i zarządu nad jazem.
Efekt jest taki, że zamiast na rozwiązaniu problemu, szybko zafiksowali się – jak zwykle – na punkcie usunięcia Gębicza z debaty. To dlatego zawsze, gdy ma się okazać, że jednak miałem rację, w obradach nagle pojawiają się “turbulencje”. A to radni nie przyjdą na posiedzenie komisji, a to - z wydumanych powodów - nie mogą udostępnić mi konta na Zoomie. Przecież zanim doszło do wczorajszego “posiedzenia”, jedna z radnych domagała się od przewodniczącej, aby ta nie zapraszała na posiedzenie “osób postronnych” oraz żeby posiedzenia komisji odbywały się bez udziału publiczności. Przecież to absurd, zwłaszcza, gdy chodzi o posiedzenia kolegialnych organów władzy publicznej, które zgodnie z prawem są zawsze jawne.
K.Ch.: Podobnie zadziało się wczoraj, gdy Biuro Rady Miasta próbowało zablokować możliwość transmitowania posiedzenia na żywo…
A.G.: Dokładnie tak, dlatego postanowiliśmy skorzystać z uprzejmości waszej redakcji i kontynuować dyskusję na waszym kanale na YouTube. Już nie jako posiedzenie komisji, ale jako luźną rozmowę z udziałem ekspertów. Zależało mi, żeby w mieście głośno wybrzmiało to, co oni mają do powiedzenia.
K.Ch.: Odkąd jesteśmy obecni w Pruszkowie, walczymy o absolutną jawność i transparentność życia publicznego. Zawsze służymy pomocą w przypadkach, w których politycy i urzędnicy zagalopują się w odcinaniu obywateli od dostępu do informacji publicznej. Nie szczędzimy też środków, czasu ani wysiłku podejmując walkę z przypadkami, w których politycy lub urzędnicy zaczynają traktować instytucje publiczne jak “ich prywatne sprawy”, w które obywatele nie powinni się wtrącać. Wczoraj mieliśmy do czynienia dokładnie z takim przypadkiem.
A.G.: I fajnie, że jesteście. Dzięki temu do obiegu dostają się informacje niekoniecznie pożądane przez polityków lub te podawane przez opłacane przez nich media.
K.Ch.: …ale to chyba temat na inną rozmowę. Dziękuję za wywiad.
A.G.: Dzięki.