Ekspert: 15 razy usuwaliśmy tamę, ale bobry ją odbudowują. Zostawmy je w spokoju
Na poniedziałkowym posiedzeniu Komisji Gospodarki Komunalnej i Ochrony Środowiska gościem był Piotr Burgiełł z firmy Ekoconsulting, który na zlecenie Urzędu Miasta Pruszkowa próbuje rozwiązać problem rodziny bobrów zadomowionej na kanałku doprowadzającym wodę do stawów w parku Potulickich. Ekspert opowiadał o podjętych do tej pory działaniach mających przepłoszyć gryzonie. Od 1 sierpnia, kiedy na podstawie zgody udzielonej przez Regionalną Dyrekcję Ochrony Środowiska rozbiórka tamy stała się możliwa, czynność tę przeprowadzono aż 15 razy! Z marnym skutkiem – bobry potrzebowały zawsze jednej nocy, żeby budowlę odtworzyć. Zaczęły nawet pracować w dzień, co znaczy, że są zdeterminowane i coraz mniej boją się ludzi. Nadzieja, że w końcu się zniechęcą i wyniosą w bardziej gościnne dla nich tereny, prysła.
– Moim zdaniem kontynuowanie takich działań jest bez sensu – skwitowal Piotr Burgiełł. Co proponuje? Zainstalować na stałe urządzenia nazywane Clemson. To długie rury wpuszczone w tamę, perforowane (każda ma 120 otworów), umożliwiające przepływ wody, bo bobry nie są w stanie ich zatkać. Co więcej, poziom wody przed tamą zbytnio nie opada, więc zwierzaki nie są zainteresowane podejmowaniem walki z rurami. Tak więc i bóbr będzie syty, i stawy w parku całe, czyli napełnione wodą. – Proponuję nauczyć się żyć z bobrami, uczynić z nich atut, a nawet postawić tablice edukacyjne przy ścieżce – powiedział Burgiełł.
Wytłumaczył też, dlaczego w grę nie wchodzą inne rozwiązania. Odłowienie bobrów jest możliwe, jednak wymagałoby znalezienia podmiotu, który bobrzą rodzinę przyjmie, na przykład nadleśnictwo. Problem w tym, że tych gryzoni nikt w Polsce nie chce, bo wszędzie powodują szkody. A co do odstrzału zwierząt – w terenie miejskim, w pobliżu zabudowy mieszkaniowej, to nie tylko niebezpieczne, ale wręcz uzyskanie zgody byłoby niemożliwe.
Piotr Burgiełł polemizował z opiniami pojawiającymi się w przestrzeni publicznej, że powodem niskiego stanu wody w stawach i jej złej jakości jest wyłącznie bobrza tama. Winowajcami, jego zdaniem, są przede wszystkim urządzenia wodne, których stan „jest agonalny” – jaz na Utracie oraz tzw. mnich na dużym stawie spuszczający nadmiar wody do rzeki. Winę mają też ponosić wędkarze, który zarybiają stawy głównie karpiem, gatunkiem nieprzystosowanym do życia w płytkiej wodzie. – Karpie ryją w dnie, uruchamiają osady powodując eutrofizację zbiornika – powiedział Burgieł. Eutrofizacja to mówiąc prostym językiem „użyźnianie” wody, co przyspiesza rozrost glonów pochłaniających tlen (czyli „kwitnienie” stawu) i w efekcie śmierć ryb, które się duszą.
Z opiniami przyrodnika kompletnie nie zgadza się pruszkowski społecznik Arek Gębicz. – Wszystko co powiedział ekspert to bzdury, on zna się na bobrach, ale nie zna na przepływach wody – skwitował. – Projektant tego sztucznego układu, jakim są stawy w parku Potulickich, nie przewidział przeszkody w postaci tamy bobra. Gdy woda przestaje płynąć, cały system przestaje sobie radzić. Zamiast stawiać tablicę edukacyjną przy tamie postawmy tablicę przy dużym stawie z napisem: „Te ryby zdechły, bo bóbr był ważniejszy”.
Gębicz polemizował ze stwierdzeniem, że bobrów nie da się przepłoszyć. Wystarczyłoby kilka nocy z rzędu chodzić w pobliżu rozebranej tamy i robić hałas, żeby bobry nie miały szans podjąć jej odbudowy i w końcu by się wyniosły. Jego zdaniem, rury Clemson zainstalowane w tamie nie zapewnią wystarczającego przepływu, żeby uratować życie w stawach.
– Pan Gębicz nie ma wiedzy na temat zachowywania się wody w środowisku – replikował Piotr Burgiełł. Wskazał na tzw. retencję gruntową, która pełni dużą rolę w utrzymywaniu poziomu wody w parku – były lata, że doprowadzalnik niemal wysychał, mimo to w stawach nadal była woda i żyły ryby. Podkreślał, że metody pomiarów stosowane przez społecznika nie mają naukowej podbudowy. Jeszcze raz wskazał na negatywną z jego perspektywy rolę wędkarzy. – Bobry są gatunkiem naturalnym, ustawowo chronionym, tymczasem ryby są introdukowane. Karpie wpuszcza się nie po, żeby zasiliły ekosystem, tylko żeby je potem odłowić, a to gatunek mocno przyczyniający się do zakwitania wody – mówił. – Stawy w naszym parku to w rzeczywiście zamulona kałuża, pozbawiona roślinności wodnej. Karp nie jest dobrym gatunkiem dla tego płytkiego, sztucznego układu.
Burgiełł dodał, że rozmawia z Wydziałem Ochrony Środowiska na temat możliwości zainstalowania aeratorów, czyli urządzeń sztucznie natleniających stawy latem. Jest przekonany, że rury Clemson w tamie umożliwią wystarczającą cyrkulację wody, żeby ekosystem w parku był w stanie funkcjonować mimo bytowania bobrzej rodziny. Negocjuje też z Polskim Związkiem Wędkarskim ograniczenie ilości karpi wpuszczanych do stawów na rzecz innych gatunków ryb, w tym drapieżnych, przede wszystkim szczupaków.
Żaden z radnych nawet nie próbował rozsądzić, czy rację ma Arek Gębicz, czy zaproszony ekspert. Jedno nie ulega wątpliwości: pod presją zawziętego społecznika urząd miasta wreszcie na poważnie zajął się problem parku Potulickich i szuka rozwiązań, żeby zapobiegać śnięciu ryb. Owszem, odbywa się to w atmosferze totalnej wojny Gębicza z Wydziałem Ochrony Środowiska. Najważniejsze jednak, że urzędnicy w końcu zrozumieli, że zaniedbany przez lata park Potulickich to oczko w głowie nie tylko aktywisty, ale i tysięcy mieszkańców, którym zależy na ratowaniu tego skarbu naszego miasta.