Dziennikarzu, przestań o mnie pisać!
Do czego posuwają się lokalni politycy, byśmy nie opublikowali materiału na ich temat?
Publikacja artykułu o trzech pruszkowskich radnych zatrudnionych w jednej szkole wywołała dużo emocji. To jednak, co wydarzyło się zanim artykuł ujrzał światło dzienne, woła o pomstę do nieba. Wszystko zaczęło się, gdy Sławomir Bukowski zwrócił się do bohaterek materiału z prośbą o odniesienie się do sprawy…
To mógł być prosty komentarz
“Pani Kossakowska to wykwalifikowany fachowiec. Mam do niej pełne zaufanie, co jest zasadne w relacjach pomiędzy dyrektorem szkoły a kierownikiem gospodarczym. Panią Wall sama poinformowałam o wakacie w szkole, ta zaś wzięła udział w naborze, w którym – zgodnie z obowiązującym prawem – okazałą się najlepszym kandydatem na swoje stanowisko. Procedura przeprowadzenia naboru nie była zaskarżana i nie wzbudziła niczyich wątpliwości. Pani Wall bardzo dobrze współpracuje z uczniami i ich rodzicami. Ponadto, osiąga bardzo dobre rezultaty w nauczaniu. Pragnę z całą mocą podkreślić, że prowadząc nabory kierowałam się dobrem szkoły.”
Tak mogła brzmieć krótka, zwięzła (i ponad wszelką wątpliwość – zgodna ze sztuką) odpowiedź na pytania nadesłane Radnej Małgorzacie Widerze przez redaktora Bukowskiego. Jej objętość to niewiele ponad 500 znaków. Czas potrzebny na jej opracowanie to mniej niż 10 minut i dokładnie tyle czasu wystarczyło poświęcić na profesjonalną i w pełni adekwatną reakcję na zastrzeżenia zgłaszane przez dziennikarza lokalnego portalu. Co więc poszło nie tak?
Proszę nie poruszać tego tematu!
Nie da się oprzeć wrażeniu, że wśród części lokalnej elity politycznej panuje przekonanie, że jeśli odpowiednio mocno obrazi się dziennikarza, jeśli obsmaruje się go w Internecie (z małą pomocą znajomych), odsądzi się go od czci i wiary i zarzuci odpowiednio dużą liczbą maili i wiadomości o niewybrednej treści, wtedy ten, jak za dotknięciem magicznej różdżki, przestanie drążyć, wycofa się z opisywania niewygodnego tematu, zajmie się czymś bardziej “lajtowym” lub najlepiej podwinie ogon, schowa się tam, skąd przyszedł i w ogóle nie będzie się odzywać (no bo z jakiego powodu mieszkańcy Pruszkowa mieliby zostać poinformowani o tym, jak poczynają sobie ich reprezentanci?).
Bohaterki artykułu “Trzy radne w jednej szkole”, na wieść o jego przygotowywaniu do publikacji zareagowały nerwowo. Jedna poprosiła wprost, żeby tematu nie podejmować (sic!). Dopytywała, jaki jest cel publikacji i sugerowała, żebyśmy poszukali ciekawszych spraw do opisywania. Stwierdziła, że skoro nazwa portalu to „zpruszkowa.pl”, to powinniśmy siedzieć w Pruszkowie i nie interesować się Michałowicami. Zapowiedziała również bojkot portalu, jeśli artykuł się ukaże. Napisała, że celem autora jest jej zniszczenie. Wyraziła również zaskoczenie, że materiał ukaże się nawet, jeśli odmówi komentarza.
Inne dwie radne bez ogródek rozpisały swoje (dość niewybredne) opinie na temat działalności zpruszkowa.pl. Cała trójka poprosiła o autoryzację wypowiedzi, które same wcześniej nadesłały w wiadomości e-mail (sic! po raz drugi). Na koniec – co zszokowało nas najbardziej – dostaliśmy żądanie przesłania do akceptacji całego artykułu przed publikacją. To jest, dosłownie, uzyskania zgody na publikację niewygodnych treści.
Kwestia standardów
Sprawę tę doprawdy trudno pozostawić bez komentarza. Zaprezentowane powyżej standardy w relacjach z dziennikarzami odbiegają od tego, czego moglibyśmy oczekiwać od realiów demokratycznego państwa prawa. Być może w Polsce istnieją redakcje, w których politycy ręcznie dokonują korekty materiałów tworzonych przez dziennikarzy. Być może zdarzają się sytuacje, w których dziennikarz publikuje tylko te akapity swoich artykułów, na których publikację zgodzą się politycy. Nie wiemy tego. Wiemy jednak, że zpruszkowa.pl z całą pewnością do takich nie należy.
Oczywiście przywykliśmy do faktu, że wielu lokalnych działaczy dopiero rozpoczyna swoją przygodę z polityką, w związku z czym nie są przyzwyczajeni do radzenia sobie z opinią publiczną czy mediami. Przyzwyczailiśmy się do odbierania rozbudowanych elaboratów w odpowiedzi na prośbę o “krótki komentarz”. Na co dzień spotykamy się z projekcją wyobrażeń lokalnych polityków o kształcie polskiego prawa prasowego. W ciągu dwóch lat dowiedzieliśmy się chociażby, że nie można wspominać nazwiska radnego w artykule prasowym, jeśli ten nie wyrazi na to zgody. Odbieraliśmy też żądania autoryzacji artykułów niezawierających żadnego cytatu oraz groźby pozwami sądowymi za… pominięcie (lub lepiej, cyt.: “niewspomnienie”) czyjegoś nazwiska w tekście.
Całą tę masę kuriozów zwykliśmy traktować jako koloryt lokalnej działalności i naturalną konsekwencję pracy z ludźmi, którzy prawdopodobnie nigdy nie uczestniczyli w profesjonalnej konferencji prasowej, nie udzielali obszernych wywiadów i dla których sformułowanie “nagrać setkę” może zabrzmieć jak zaproszenie do umówienia zakrapianego spotkania. Nigdy jednak do tej pory nie zetknęliśmy się z tak intensywną, trwającą cały tydzień plejadą nacisków politycznych zmierzających do udaremnienia publikacji niewygodnego artykułu.
Powyższa publikacji nie wymaga dodania, jak bardzo sprzeciwiamy się podobnym praktykom.