Aplikacja „Too good to go”. Ratujemy żywność czy udajemy?
„Ratuj jedzenie, ratuj planetę” – krzyczy wielkimi literami portal „Too good to go”, właściciel aplikacji na telefon o tej samej nazwie. „Marzymy o świecie bez marnowania jedzenia i walczymy o taki świat kęs za kęsem! Dzięki aplikacji możesz w łatwy sposób zrobić coś dobrego dla planety, dosłownie w trzech kliknięciach – wystarczy, że ściągniesz aplikację, wybierzesz lokal i uratujesz paczkę z lokali i sklepów w okolicy. To, co uratujesz jest niespodzianką w świetnej cenie, a przy okazji jest dobrym uczynkiem dla planety. Zacznij już teraz!”.
O co chodzi konkretnie? Restauracjom, barom, na koniec dnia zostaje zazwyczaj trochę jedzenia. Zamiast wyrzucać, można je sprzedać za 30–50 proc. nominalnej wartości. Warunek: musi być jeszcze świeże i zdatne do spożycia tego samego dnia. Korzysta restaurator – bo ma niewielki, ale jednak, przychód. Klient – bo za niższą cenę kupił coś, co można zjeść. Korzysta planeta – ograniczamy marnowanie żywności. Podobnie sklepy – zamiast wyrzucać produkty, którym kończy się termin minimalnej przydatności do spożycia (bo jego upływie sprzedaż jest zabroniona), może je spieniężyć w korzystnej cenie, zmniejszając straty. Znów – korzyści dla wszystkich.
W akcji kryje się element niespodzianki. Kupując paczkę wystawioną przez restauratora czy właściciela sklepu nie wiem, co będzie w środku. To zależy, co akurat danego dnia zostało. W pizzerii może się trafić pizza z dużą ilością dodatków, albo na przykład sałatka plus pieczywo. I jeszcze jedno – za paczkę płaci się z góry, a jej odbiór jest możliwy w wąskim przedziale czasowym, na przykład w godzinach 19.45–20.15. Po zapłaceniu za paczkę anulowanie zakupu jest niemożliwe (a przynajmniej ja takiej opcji nie znalazłem). W momencie odebrania paczki trzeba ten fakt potwierdzić w aplikacji – wtedy pieniądze wpływają na konto właściciela lokalu.
Aplikacja „Too good to go” jest mocno promowana na Facebooku, wyświetla mi się w zasadzie codziennie, w końcu pobieram ją, instaluję. Ofert w Pruszkowie nie ma wiele, ratowanie jedzenia proponuje raptem kilka lokali i sklepów, każdego dnia te same.
Zaczynam od uratowania paczki w gruzińskiej piekarni. Płacę symbolicznie, 6,99 zł. Wieczorem idę na miejsce. Dostaję dwie bułki (jedną słodką, jedną wytrawną) plus chleb puri. Bułeczki są przepyszne, chleb trochę już czerstwy, ale nie czuję żalu – pieczywo z tej piekarni bardzo lubię, jest wypiekane na miejscu, w dużym piecu, bez chemii i polepszaczy. Przeliczam – gdybym kupował klasycznie, za te same produkty zapłaciłbym ok. 21 zł. Mnie kosztowały jedną trzecią. Opłacało się? No pewnie.
Drugie podejście – bar z kurczakami z rożna. Kupuję, płacę, wieczorem jadę na miejsce. Właściciel jest zaskoczony moją wizytą. Mówi, że zapomniał, że wystawił jakąś paczkę. Ale jak chcę, to jednak coś mi da. Wrzuca kilka kawałków kurczaka do torebki z folii termicznej. Czuję się dziwnie, trochę jak żebrak, który przyszedł po coś, co mu się nie należy. Ale okey, może mam akurat pecha.
Kolejny zakup – paczka z sieciowej lodziarni. Dostaję trzy fabrycznie zamknięte pojemniki lodów – o tym samym smaku, ale na tym polega element zaskoczenia i kupowanie w ciemno. W domu wszyscy zgodnie stwierdzają, że lody są przepyszne. Udany zakup.
Kilka dni temu odpalam aplikację i widzę, że znów mogę mieć paczkę z pruszkowskiego baru z kurczakami. Kupuję bez namysłu. Ma być do odbioru następnego dnia wieczorem. O ściśle określonej porze zjawiam się na miejscu. Paczki nie ma. – Wszystko mi poszło, nic nie zostało – mówi sprzedawca. I podobnie jak poprzednim razem: – Nie wiedziałem, że jakaś paczka się sprzedała – dodaje. Mówię, że zapłaciłem, co więc mam zrobić? Sprzedawca znów robi zdziwioną minę, nie wie, sugeruje przeczytać regulamin, wysłać mejla do twórców aplikacji. W końcu radzi, żebym anulował zakup w telefonie. Ale nie ma takiej opcji. On zaczyna szukać u siebie, znajduje, klika, na moim telefonie wyświetla się komunikat o odwołaniu zamówienia. Zawiedziony i zły wracam do domu, włączam komputer, znajduję mejla z informacją, że pieniądze z mojej karty, w związku z anulacją, ostatecznie nie zostaną ściągnięte.
Zaglądam następnego dnia do aplikacji. Bar z kurczakami znowu wystawia paczki do uratowania. Zaglądam kolejnego – to samo. Jednak nie ryzykuję już zakupu.
Aplikacja pomyślana została jako narzędzie pozwalające urzeczywistnić ideę ograniczenia ilości wyrzucanej żywności. Zakłada uczciwość i wymaga jej zarówno od restauratorów i właścicieli sklepów (jedzenie będzie dobrej jakości i najważniejsze: będzie!), jak i od klientów (dostaję paczkę niespodziankę, nie znam zawartości, ale biorę i nie marudzę, nie narzekam też, że muszę stawić się w barze/sklepie o ściśle określonej porze wieczorem). Odnoszę jednak wrażenie, że niektórzy potraktowali aplikację wyłącznie jako sposób na darmową reklamę swojego lokalu. A nie o to tutaj chodzi.
Do głowy przychodzi mi jeszcze jedna myśl. Może powinienem zatrzeć ręce z radości, że właściciel baru sprzedał wszystko co miał – nic się nie zmarnuje, i moja nieudana próba uratowania jedzenia powinna zakończyć się pogratulowaniem mu sukcesu? Odtwarzam wydarzenia: znalazłem w aplikacji paczkę wystawioną na sprzedaż, zapłaciłem z góry, zorganizowałem sobie kolejny dzień tak, żeby o określonej porze być w Pruszkowie i żeby przyjść o konkretnej godzinie we wskazane miejsce. Nie dostałem nic, nawet porady, jak odzyskać pieniądze. To miło, że interes się kręci i cały towar znalazł tego dnia nabywców. Jednak nie mogę pozbyć się uczucia, że właściciel baru przehandlował także moje zaufanie. Po co wystawia na sprzedaż paczki, skoro okazują się wirtualne (przecież nie wystawiają się same)? Jeżeli chodzi mu tylko o darmową reklamę, to moim zdaniem nie wyszło – w tym przypadku reklama szybciutko przekształciła się w antyreklamę.