Logo facebook - Ikona Logo instagram - Ikona Logo youtube - Ikona
zpruszkowa.pl logo

Drogie psy i koty

Sławomir BUKOWSKI
Dlaczego Pruszkowskie Stowarzyszenie na Rzecz Zwierząt potrzebuje od miasta 260 tys. zł dotacji rocznie? Na co wydaje te pieniądze? Pojechałem do punktu adopcyjnego, żeby to sprawdzić.
Pies.jpg
Ilustracja: Pies.jpg

Dlaczego Pruszkowskie Stowarzyszenie na Rzecz Zwierząt potrzebuje od miasta 260 tys. zł dotacji rocznie? Na co wydaje te pieniądze? Pojechałem do punktu adopcyjnego, żeby to sprawdzić.

Ulica Południowa na Gąsinie, samochód zatrzymuje się na gruntowej drodze wzniecając kłęby kurzu. Wita nas ujadająca orkiestra kilkunastu psów. Na furtce kartka: „Kwarantanna”. Kilka psów miało nosówkę, właśnie kończy się leczenie, na koniec trzeba wszystkie odrobaczyć. Przez ten czas do punktu adopcyjnego wolontariusze wstępu nie mają.

Agata Gałka jest w stowarzyszeniu skarbniczką. Oprowadza mnie po punkcie adopcyjnym, o każdym zwierzaku opowiada masę anegdot, ale i mniej wesołe historie. – To jest Bimber. Jeszcze w zeszłym tygodniu był w bardzo złym stanie, dziś już wygląda jak pies. Obaj z Miśkiem byli bardzo wychudzeni, jak do nas trafili. Z Bimbra ze dwieście kleszczy wyciągnęliśmy – opowiada.

W kolejnym kojcu Max. Strachliwy – boi się burzy, wystrzałów w sylwestra. Przy Południowej mieszka od pięciu lat. Pełen energii, ale trudny. Byli chętni do adopcji, ale nie dali sobie rady – Max nie lubi dzieci, nie lubi innych psów, boi się dużych samochodów, na spacery wychodzi zawsze w szelkach, obroży, na dwóch smyczach i w kagańcu. Poradzi z nim sobie tylko osoba z doświadczeniem. Max wciąż czeka na swojego pana (albo panią).

Dalej jedyny w punkcie adopcyjnym rasowy zwierzak – owczarek francuski beauceron. Agata Gałka: – To nasz największy pies, waży 40 kg, ale też największa przytulanka i mizianka. Wabi się Hera. Trafiła do nas z wielkim guzem na zadzie, możliwe że ktoś się jej pozbył. Zdarza się, że gdy zwierzę jest ciężko chore, a leczenie generuje koszty, ląduje gdzieś w lesie, przy drodze…

Luna – wulkan energii. Miała cztery domy w ciągu dwóch lat, ale ludzie nie umieją sobie z nią poradzić. Jest zbyt energiczna, ma instynkt łowiecki, poluje na wszystko – wiewiórki, gołębie, dlatego na ulicy nie można jej spuścić ze smyczy. Ale jest megapieszczochem. Gdy się z nią popracuje, będzie fajnym towarzyszem.

Cyryl – kolejny weteran, na Południowej mieszka pięć lat. Największy dżentelmen, ulubieniec wszystkich wolontariuszy, bo gdy idzie na spacer, to kulturalnie, nie ciągnie smyczy, cały czas przy nodze. To starszy piesek, ma około 9 lat, zaczyna już mieć problemy ze stawami, czasem kuleje. Dostaje leki. Niestety, nikt nie chciał go zabrać. Mieszkał w jednym kojcu z Łatkiem, tworzyli parę dobrych kumpli, pracownicy chcieli, żeby razem poszli do adopcji i tak się stało, ale Cyryl się nie odnalazł i wrócił. Łatek został w nowym domu.

Zoja, pięciomiesięczny szczeniak – wulkan energii, jako dzieciak oporny na wszelkie próby edukacji. Zoję wszystko interesuje, wszystkim by się bawiła.

Dalej Billy, też szczeniak, mieszka z Łatkiem, starszym psem. Dogadują się. Billy to rozbrajający gamoń. Z kolei Łatek jest psem idealnym, nie szczeka za dużo, dogaduje się z innymi psami, jest nieduży.

Prezes – kolejny weteran, przy Południowej od pięciu lat. Kundelek tak bardzo pospolity, jak tylko może być kundelek. Typowy wiejski burek, pewnie dlatego nie może znaleźć domu. Ale ma charakter, to nie jest pies, do którego można podejść i powiedzieć: chodź do mnie. Prezes potrzebuje czasu, żeby komuś zaufać. Ma ulubioną wolontariuszkę, Olę, która przyjeżdża do niego raz w tygodniu i spędza z nim minimum godzinę – na spacerze, zabawie. Próbowała go adoptować, zabrała na działkę, ale Prezes niezbyt dobrze zachował się w stosunku do jej męża. Musiał wrócić na Południową.

W punkcie adopcyjnym jest szczeniakarnia, w tej chwili pusta. Trafiają tam małe psiaki przywiezione przez straż miejską. Jest geriatria, wybudowana niedawno – ogrzewany zimą pawilon dla starszych zwierzaków, podupadających na zdrowiu, biorących leki, żeby łatwiej im było zimą znosić niskie temperatury.

Czy każdy, kto znajdzie bezpańskiego psa, może go przywieźć do punktu adopcyjnego? – Tylko i wyłącznie straż miejska – kręci głową Marcel Piątkowski, prezes Pruszkowskiego Stowarzyszenia na Rzecz Zwierząt. – Korzystamy z pieniędzy publicznych, obowiązują nas ścisłe procedury. Podczas przekazania psa musi zostać sporządzony protokół, w którym opisane są okoliczności i miejsce odłowienia. Każdemu psu zakładamy teczkę oraz książeczkę zdrowia. Zostaje odrobaczony, wysterylizowany, przechodzi kwarantannę. Mamy obowiązek wszcząć poszukiwania właściciela, dlatego zamieszczamy ogłoszenie na stronie internetowej, portalach społecznościowych. Jeśli właściciel się nie zgłosi, pies przeznaczany jest do adopcji i zaczynamy szukać dla niego domu.

Stowarzyszenie zatrudnia pięciu pracowników. Ale nie na etat, tylko umowę zlecenie (ozusowaną). Każdego dnia jedna osoba przychodzi na osiem godzin do Kociej Przystani (kociarnia znajduje się przy ul. Powstańców w Pruszkowie), a trzy obstawiają zmiany przy Południowej. Ze względu na bezpieczeństwo psów pracownik musi być z nimi przez całą dobę. – W klasycznych schroniskach różnie bywa, zdarza się że rankiem znajduje się kilka psich trupów. Nikt się tym nie przejmuje, gdy zwierząt jest siedemset. U nas psów jest koło dwudziestu, żaden nigdy nie został zagryziony – tłumaczy Piątkowski.

Pracownicy mają w obowiązkach sprzątanie kojców, karmienie zwierząt, podawanie leków, opiekę nad wolontariuszami, przyjmowanie psów przywożonych przez strażników, odbieranie i rozpakowywanie darów od mieszkańców. Stawka za pracę: 15 zł brutto za godzinę. Wychodzi 11 zł na rękę. Niedużo. Roczne koszty pracownicze ponoszone przez stowarzyszenie to 167 tys. zł.

O ile samą sterylizację oraz kastrację psów i kotów finansuje miasto, o tyle za leczenie psów – jeśli tego wymagają – płaci stowarzyszenie. Piątkowski: – Korzystamy z usług kilku lecznic, wynegocjowaliśmy ceny średnio o 20 procent niższe od rynkowych – mówi. Co nie zmienia faktu, że część pieniędzy przekazywanych przez miasto zasila w ten sposób konta prywatnych lecznic. Piątkowski: – Bądźmy szczerzy: największe i najbardziej znane lecznice nie współpracują z nami, bo im się to zwyczajnie nie opłaca. Mają swoich klientów, z których świetnie żyją. Te nasze zdarza się, że świadczą usługi niemal po kosztach. My nie szastamy pieniędzmi, bo ich nie mamy – mówi. Faktury z lecznic opiewają zazwyczaj na kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie. Łącznie w 2018 r. leczenie psów i kotów kosztowało ponad 129 tys. zł.

O wysokości wydatków świadczy też liczba zwierząt odławianych na terenie Pruszkowa, którym trzeba zapewnić opiekę. W 2015 roku było to 157 psów i 97 kotów, ale już w 2018 roku – aż 228 psów i 310 kotów. Skąd tak duży przyrost? Członkowie stowarzyszenia tłumaczą to przede wszystkim wzrastającą świadomością mieszkańców – ludzie wiedzą, że w Pruszkowie jest instytucja, która się zwierzakami zajmuje. Wychodzi na to, że stowarzyszenie w swoisty sposób pada ofiarą własnego zaangażowania.

Działkę przy ulicy Południowej stowarzyszenie dzierżawi od miasta za symboliczną stawkę 100 zł rocznie. Miasto opłaca też rachunki za prąd. Od osoby prywatnej dzierżawione jest za to pomieszczenie kociarni przy ulicy Powstańców. Koszt – 30 tys. zł rocznie.

Rachunek jest prosty: same koszty pracownicze plus usługi weterynaryjne to wydatek 296 tys. zł rocznie, czyli więcej, niż wynosi roczna dotacja od miasta (260 tys. zł w 2019 roku). Skąd wziąć resztę pieniędzy? Agata Gałka: – Z darowizn, wirtualnych adopcji. W zeszłym roku zebraliśmy 80 tys. zł. Ani bez darowizn, ani bez dotacji od miasta nie bylibyśmy w stanie funkcjonować.

Kilka tygodni temu stowarzyszenie podniosło alarm, który postawił na nogi wszystkich miłośników zwierząt w Pruszkowie. Miasto, mimo wcześniejszych obietnicy, postanowiło przekazać w tym roku jedynie 230 tys. zł. Stowarzyszenie zagroziło, że w takiej sytuacji zamyka Koci Azyl. – To nie było tak, że usiadłem sobie i postanowiłem zaszachować urząd miasta. To nie był szantaż, jak mi zarzucano. To była nasza wspólna, przemyślana, przedyskutowana ze wszystkimi członkami stowarzyszenia decyzja oparta na wyliczeniach. Obawialiśmy się, że brakującej kwoty nie zdobędziemy ze zbiórek. Mieliśmy ryzykować, że pod koniec roku przestaniemy płacić pracownikom wynagrodzenia? – pyta Marcel Piątkowski. W końcu, pod naciskiem opinii publicznej, miasto zgodziło się przywrócić dotację w kwocie, jaką wcześniej obiecywało.

Piątkowski: – Dostaję dużo pytań o nasze koszty. Proszę, w teczce są pełne wyciągi bankowe. Mamy komplety faktur od lecznic. Jesteśmy regularnie kontrolowani przez urząd miasta, musimy umieć wytłumaczyć się z każdej złotówki wydanej z publicznych pieniędzy. Każdemu radnemu jesteśmy w stanie odpowiedzieć na dowolne pytanie dotyczące pieniędzy. Na majowe posiedzenie Komisji Gospodarki Komunalnej i Ochrony Środowiska, kiedy radni zajmowali się wysokością dotacji, przyniosłem wszystkie dokumenty finansowe. Od pracowników Wydziału Ochrony Środowiska urzędu miasta padło wtedy wyraźne zapewnienie, że nie mają żadnych problemów związanych z rozliczeniami z nami.

Wyjaśnienia wymaga jeszcze jedna kwestia: aktualności danych stowarzyszenia w Krajowym Rejestrze Sądowym. Jako zarząd wpisane są tam zupełnie inne osoby, niż to jest faktycznie. Marcel Piątkowski: – Pani Monika była poprzednim prezesem. Przeszła wylew, jest ubezwłasnowolniona. A my walczymy z KRS o zmianę wpisu. Wynajęliśmy prawnika, ale zawalił sprawę, mimo że zapłaciliśmy mu za usługę prawną. Mamy nowego, obiecał pomóc za darmo, wpis do KRS został złożony, czekamy. Urząd miasta wie o naszych problemach z KRS, informujemy go na bieżąco o przebiegu procedury.

Agata Gałka: – W ostatnich tygodniach padło sporo zarzutów, że jesteśmy mało aktywni w zbiórkach pieniędzy. Ale jesteśmy obecni na Facebooku, aktualizujemy stronę www, uczestniczymy we wszystkich dużych imprezach miejskich, organizujemy spotkania w przedszkolach i szkołach, współpracujemy z lokalnymi mediami, świetnie układa nam się współpraca z telewizją Tel-Kab, która nieodpłatnie przygotowuje materiały o zwierzakach czekających na adopcję. Mały, kilkuosobowy zespół wykonuje naprawdę dużą pracę. Członkowie stowarzyszenia nie dostają za to pieniędzy. Wynagrodzenia otrzymuje tylko piątka naszych pracowników – tłumaczy.

Marcel Piątkowski: – Chętnie zejdziemy z kosztów, miasto mogłoby na przykład przejąć od nas zatrudnienie pracowników. Ale na razie aprobaty prezydenta nie ma, może dlatego, że koszty pracy etatowej byłyby wyższe, niż dzisiaj na umowę zlecenie. Radna Ewa Białaszewska złożyła formalny wniosek, aby miasto wydzierżawiło nam ze swoich zasobów lokal na Kocią Przystań. Nie trzeba by wtedy płacić czynszu prywatnemu właścicielowi. Bardzo na to liczę. Sami ten lokal wyremontujemy i wyposażymy. Policzyliśmy, że dzięki temu w 2020 roku wystąpilibyśmy do miasta o dotację w identycznej wysokości, jak w 2019 roku. Te 30 tys. złotych zaoszczędzone na kociarni przeznaczylibyśmy na podwyżki dla pracowników – z 15 zł na 18 zł za godzinę brutto. Proszę sobie policzyć, ile dzisiaj ci ludzie dostają na rękę. Za takie pieniądze nie da się utrzymać, to dla nich dodatkowe zajęcie, choć angażują się u nas w pełnym wymiarze czasu pracy. Oni to robią z miłości do zwierząt.

Pytam na koniec, jak my wszyscy, mieszkańcy Pruszkowa, możemy pomóc stowarzyszeniu. Najbardziej potrzebna jest karma. Puszki z mięsem, bo do mięsa pracownicy mogą wkładać leki podawane podopiecznym. Batony mięsne. Oczywiście sucha karma. I tylko jedna prośba od wszystkich pracowników: byle nie ta najtańsza z dyskontu, która bywa bardzo słabej jakości i zdarza się, że zwierzęta po niej chorują. Zamiast trzech worków najtańszej karmy lepiej kupić i przynieść jeden – trochę lepszej.

Kto chciałby pomóc pruszkowskim psom i kotom, niech zajrzy na stronę stowarzyszenia: www.psnrz.org.pl

Artykuły, które również mogą Cię zainteresować: